środa, 2 grudnia 2015

Dzień 5 Caleta Buena, Cienfuegos, Trinidad



Znowu się drapiemy. Nie wspomniałam o tym wcześniej, bo nie było czasu, ale to dość ważne. Po pierwsze, zabierzcie ze sobą coś silnego przeciw komarom i moskitom. Po drugie, zabierzcie ze sobą coś po ukąszeniu komarów i moskitów, ponieważ środki tu kupione jak i OFF chyba nie działają. Można zatem spokojnie uznać punkt pierwszy za mało istotny J
Tu wszyscy turyści się drapią. Moskity pojawiają się tu zaraz po zmierzchu. W listopadzie nadchodzi on o godz. 18.00 i potem rano przed świtem ok 6.00. My budzimy się pogryzieni zawsze rano. Gdzieś chyba muszą się chować, bo wieczorem ich w pokoju nie widać.
Może to przez to, że nie ma okien tylko są drewniane albo metalowe żaluzje.
Śniadanie podobnie jak wczoraj, pyszne. Pakujemy się i zmierzamy w stronę Caleta Buena. Piękna plaża z restauracjami i barami. Leżaczki i pełen relaks. W końcu...




…aleeee… Nie na długo bo po 2,5 h ruszamy dalej do Cienfuegos.
Weście na teren Caleta buena kosztuje 5 CUC, jednak z wersją all inclusive (w tym obiad) na cały dzień płaci się jedyne 15 CUC. Wchodząc na teren plaży, po prawej stronie idąc wzdłuż brzegu dojdziecie do małej cenotki ze słodką wodą. Woda jest tu słodko- słona i tym samym trochę chłodniejsza i pływa tu sporo rybek. Przepiękne miejsce na krótki odpoczynek przed dalszą drogą do Trinidad. To taki mały raj na ziemi. Chociaż brzeg jest kamienisty i do wody wchodzi się z małych pomostów, to warto tutaj zajrzeć. Szczerze polecamy to miejsce, mimo, że wymagało od nas cofnięcia się do Playa Giron. Caleta Buena znajduje się zaledwie kilka kilometrów od Playa Giron.
Po 2-godzinnym leżakowaniu ruszamy dalej. Zatrzymujemy się na krótkie zwiedzanie miasteczka Cienfuegos.






W Trinidad witają nas liczne kolorowe uliczki.










Układ całego miasteczka to przecinające się prostopadle uliczki. Starówka nie jest dostępna zwykle dla ruchu kołowego. W starej części nadal ulice wyłożone są starym brukiem. Nie polecam tu szpilek na wieczorne wyjście na kolację i canchancharę. To tutejszy przysmak. Do picia oczywiście J Sprawdziliśmy dokładnie, czy wszędzie smakuje tak samo ;P otóż nie. Romilio zabrał nas do restauracji, która z zewnątrz wyglądała całkiem niepozornie. Wszyscy kręcili nosami. Rzeczywiści inne restauracje zapraszały swoich gości stolikami na zewnątrz i oczywiście kubańską muzyką na żywo. Wiemy już, że należy zaufać Romilio w tych sprawach, dlatego dajemy się namówić. Okazuje się, że gospodarz zabiera nas na ostatnie piętro restauracji po wąskich schodach wchodzimy na 3 piętro. Woooow, jaki widok. Akurat zdążyliśmy na zachód słońca.


 I muzyka jest, i stół przygotowany dla całej naszej grupy na kaskadowym tarasie. Pięknie! Zamawiamy: Doce czyli 12 cachnchanchara, bo dla kierowców. Po chwili kelner przynosi drinki w glinianych okrągłych kubeczkach.
Nie próbujcie tego drinka od razu. Jak zamieszacie słomeczką okażę się , że na samym dnie znajduje się sporo miodu. Trzeba dobrze wymieszać, żeby smak był odpowiedni.
Skład tego drinka jest następujący: EL ron czyli rum + miód+ Lemon + Agua+ lód

Mieszamy, mieszamy, mieszamy, aż cały miodzik się rozpuści iiii łola gotowe! Nie poprzestaniecie na jednym. Słodkie, ale złamane kwaśnym smakiem limonki.
Na koniec deserowo zamawiamy pinacoladę.
Co do jedzenia? Nie będę się rozpisywać. Zamówiliśmy krewetki i niestety nie były udane. Polecam tu np. kurczaka lub rybę.
Ktoś przed wyjazdem powiedział nam, że na Kubie nie ma dobrej kuchni. Nie mogę się zgodzić, jest pysznie.
W casas particulares wybór obiadów jest ograniczony do: ryby, krewetek, lobstera, kurczaka i wieprzowiny. Do tego podają zazwyczaj ryż z czerwoną fasolą i zestaw surówek, który przypomina te nasze: ogórek, kapusta biała szatkowana , gotowana fasolka, plasterki pomidora. My odkrywamy pewnego dnia awokado zamiast surówek. Jest tu wyjątkowo smaczne, ale niestety nie wszędzie je podają.
Piękny ciepły wieczór. Zwiedzamy uliczki pełne salsy i canchanchary. W pewnym momencie zauważamy ludzi siedzących na kaskadach przy stolikach, scenę a na niej zespół kubański grający salsę. Jest głośno. Wszyscy tańczą, piją cuba libre i tańczą. Wejście kosztuje tu 1 CUC. Wchodzimy. Kubańczycy porywają turystki siedzące przy stolikach do salsy. Widać, że przychodzą one tu właśnie dla nich. To pewnie ich zadanie. Tańczyć całą noc. Wśród tańczących kubańczyków zauważamy dwóch starszych Panów ok 70-ki. Tańczą bardziej energicznie od swoich companerow. Niemiecki turystki nie ukrywają zadowolenia. Ja również zostaję zaproszona do tańca przez sąsiada ze stolika obok J Oni mają salsę we krwi i mega kondycję J po kilku drinkach tańczy się łatwiej i nawet nie trzeba za bardzo skupiać się na krokach .

Za chwilę ktoś przynosi naszym mężczyznom, stojącym i obserwującym z boku całą imprezę, cygaro.
Zaczyna się zabawa. Niezapomniane chwile: salsa, cuba libre i atmosfera, która po prostu porywa.
Piękny dzień. Wracamy do naszych casas. Trudno tu o nocleg w sezonie, dlatego nie śpimy przy starówce, nie mamy też casas obok siebie, ponieważ potrzebujemy aż 6 pokoi. Przeważnie w domach mają po dwa, trzy pokoje do wynajęcia. Wszystkie nasze casas znajdują się w jednym kwadracie.
Całe szczęście mamy Romilia i naszych kierowców, którzy zawożą nas do miasta i do domku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz